mu, żeby brał się ostro, żeby się oświadczał choćby codzień, żeby się odmową nie zrażał, i żeby dotąd wojował, aż co wywojuje. Widzę, że chłopiec pojętny i posłuszny, radę doświadczonego człowieka zrozumiał, to co mu zalecono wykonywa święcie.
Pani Klejnowa uśmiechnęła się.
— Czemuż się pani śmieje? — zapytał, — może z mego doświadczenia? niech pani wierzy, że je mam, a co ono warto zobaczymy, przyszłość pokaże. Tymczasem, droga pani, póki Andzi nie ma, musimy się porozumieć... Ja robię co mogę, staram się, wysilam moje zdolności dyplomatyczne, żeby tamtego usunąć. Jestem już nawet blizki celu. Zrobi się tak, że nie będzie nam bróździł więcej.
— Co pan mówisz!
— Prawdę, jak zawsze; ale żeby się go ostatecznie pozbyć, musi mi pani dopomódz.
— Z największą chęcią, chciej pan tylko powiedzieć, w jaki sposób.
— Trzeba wyjechać z Warszawy, ma się rozumieć z Andzią.
— Wyjechać?
— Koniecznie, i to o ile można najprędzej. Ja tak radzę. Pytasz pani dokąd? to wszystko jedno, byle z Warszawy. Za granicę, do wód, na wieś, dokąd się pani podoba, byle wyjechać, na parę tygodni przynajmniej. Spodziewam się, że dla dobra córki nie będziesz pani żałowała wydatku, a jeżeli braknie pani w tej chwili gotówki, ja pożyczę, ja pożyczę bez żadnego procentu, za „Bóg zapłać“.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/170
Ta strona została skorygowana.