Wyobrażał sobie, jak przez ten czyn urośnie w oczach kobiety, do której przez lat tyle wzdychał napróżno, i nie wątpił, że go nie minie nagroda.
Wieczorem stanął na miejscu. Ulokował się w hotelu i już tego dnia Klejnowej nie szukał. Powietrze rozmarzyło go, podróż utrudziła, pył zakurzył mu włosy uczernione starannie. Postanowił wywczasować się i dopiero rano, na promenadzie, spotkać panią swych myśli.
O godzinie szóstej w modnym paltocie jesiennym, w błyszczącym kapeluszu, w jasnych rękawiczkach i z cieniutką laseczką spacerował koło źródła, słuchając muzyki i przypatrując się damom.
Pani Michalina z córką nadchodziła z bocznej alei. Andzia, wyborny wzrok mająca, poznała sąsiada z Warszawy...
— Mamo — rzekła zdumiona, — widzi mama kto idzie?
— Nie.
— Pan Faramuziński!
— Nie może być!
— Jak mamę kocham, on. Wygląda jak z żurnalu wycięty, a ma taką minę, jak gdyby świat podbił. Poznał nas, kłania się.
Stary kawaler szedł ku paniom, kłaniając się błyszczącym kapeluszem.
— Widzi pani — rzekł, — dotrzymałem słowa: powiedziałem, że panie odwiedzę i jestem! Jakże się droga pani miewa? jak zdrowie ślicznej Andzi? Zdaje
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/189
Ta strona została skorygowana.