— Zrozumiesz, zrozumiesz, opowiem ci wszystko, ale nie tu, nie... Ot, wiesz co, wstąpimy do Fukiera wracając, tam opowiem.
Przeszliśmy przez most i Nowym Zjazdem w górę. Faramuziński szedł milcząc; widać we wspomnieniach utonął... Przechodnie trącali go, nie zważał na to; żyd z ogromnym koszem na plecach trącił go i prawie w rynsztok zepchnął, on się ani obejrzał; przyspieszył kroku, że ledwie nadążyć mu mogłem.
Przez Plac Zamkowy, skierowaliśmy się w wązką uliczkę Świętojańską. Ze sklepów zalatywała ostra woń skór, powietrze było duszne i ciężkie.
— Uf! — rzekł mój towarzysz — tu żyję... tu oddycham! Mów sobie co chcesz, a ja powiadam, że prawdziwa Warszawa od Fary się zaczyna a na Kościelnej kończy. Dodałbym jeszcze Rybaki, choć to właściwie raczej przedmieście niż miasto. Uf! Tu widzisz jest życie, ruch jest, wszystko blizko, dorożki można nie znać. Chcesz się pomodlić, masz kościół jeden, drugi, trzeci, choćby siódmy; chcesz co kupić, tuż targ, sklepy, składy. Masz czego dusza zapragnie. Powiadasz, że ciasno — głupstwo! Gdzież, pytam, w mieście może być przestronno? Komu duszno, kto lubi przestrzenie i zapach siana, niech mieszka na wsi, niech się osiedli w chałupie pod lasem, albo w czystem polu z zającami, wilkami, i niech się cieszy że mu dobrze... Duszno, to nieprawda, to wymysł, frazes! Ojcowie, dziadowie, pradziadowie nasi mieszkali tu i było im dobrze i mieli zdrowie lepsze niż dzisiejsi ludzie, chociaż nie zbogacali aptekarzy i nie rozsypywali
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/19
Ta strona została skorygowana.