Pani Klejnowa nie słyszała ostatnich wyrazów przyjaciela, była już przy córce. Andzia oparła główkę na jej ramieniu i obie w uścisku serdecznym długo płakały.
Gdy przed wieczorem Farumuziński nadszedł, zastał obie na werendzie. Andzia była bledsza niż zwykle, lecz spokojna; matka uskarżała się na ból głowy.
— Proponowałbym spacer pod tężnie — odezwał się nieśmiało.
— Idź pan z Andzią — odrzekła Klejnowa, — ja zostanę tu. Andziu dodała, — powietrze cię orzeźwi, przejdź się.
Zgodziła się chętnie. Szli w milczeniu; pod tężniami dopiero Faramuziński zapytał nieśmiało:
— Andzia gniewa się na mnie?
— Nie.
— Szczerze to mówisz?
— Ja zawsze jestem szczera — odrzekła, — kłamać nie umiem.
— Ja kłamałem, Andziu, ale dla twego dobra; dla tego, żeby cię ocalić.
— Kłamałeś pan! — zawołała z uniesieniem, — a więc on nie jest...
— On jest taki, jaki jest, moja Andziu, przecież, miałaś w ręku dowód.
— Więc gdzież kłamstwo?
— O teatrze... Ani myślę być dyrektorem, ani mi się śni wchodzić w spółkę z Kalskim; całą tę komedyę odegrałem dla ciebie, Andziu.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/202
Ta strona została skorygowana.