— Biedne dziecko! więc tak go kochasz?
— Tak go... nienawidzę, — rzekła z mocą.
— Podajże mi rączkę na zgodę.
Wrócili do domu, Andzia była smutna, ale spokojna; Faramuziński o teatrze już nie wspominał.
Nazajutrz zamierzał powracać do Warszawy, ale pani Klejnowa zatrzymała go.
— Zostań pan — rzekła, — dopóki my tu będziemy. Nie stracisz na tem nic, owszem zyskasz na zdrowiu, a my nie będziemy pozbawione opieki. Andzi, po tych przejściach smutnych, trzeba rozrywki. Jeszcze jest kilka zabaw w tym sezonie; będziesz nam pan towarzyszył.
— Żeby na całe życie...
— Niepoprawny pan jesteś, zawsze do jednego powracasz.
— Zawsze, droga pani, zawsze; a doprawdy sądziłem, że teraz nareszcie marzenia moje się spełnią... Zmiłujże się pani nademną!
— Zobaczymy, zobaczymy — odrzekła, — w Warszawie. Tymczasem zostajesz pan z nami.