Posępna, szara jesień, rozpoczęła swe panowanie. Po nad wieżycami Warszawy wlokły się ciężkie chmury, drobny deszczyk mżył bez przerwy, prawie od tygodnia.
Domy były mokre i brudne, na ulicach błoto, dorożki z podniesionemi budami toczyły się po bruku, a nad przechodniami pieszymi, którzy bez względu na niepogodę biegli po oślizgłych chodnikach, unosiły się parasole, niby stada czarnych nietoperzy z rozpostartemi skrzydłami.
Od tygodnia nie widziano słońca; deszcz, niby mgła gęsta, trzymał miasto w półmroku; o trzeciej po południu już zapalano światła. Był czas nieznośny, w którym opuszcza ludzi energia i humor, a natomiast znudzenie i senność panuje.
Dom № 000, z wiosną pomalowany na szaro, teraz zmoczony przez deszcz, zdawał się prawie czarnym; na dole szewcy pracowali przy lampie, sklepiczarka również światło musiała zapalić. Zrobiła to