Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/208

Ta strona została skorygowana.

— Zdawałoby się jednak, że powinienby...
Nie dokończyła zdania. Andzia ramionami wzruszyła.
— Co za obowiązek! zresztą mnie wszystko jedno, czy bywa kto u nas, czy nie.
Wnet zarumieniła się, jak gdyby kłam własnym słowom zadając. Ktoś zadzwonił.
— A widzisz — rzekła matka — to on.
Do pokoju wszedł Faramuziński: miał minę zafrasowaną, a całe jego zachowanie się zdradzało niepokój. Nie uszło to oka pani Klejnowej.
— Co pan dziś taki nie swój? — zapytała.
— O, pani kochana, czy człowiek może przewidzieć co i zkąd na niego spadnie!...
— No? cóż takiego?
— Zmartwienie mam. Niechże pani sobie wyobrazi, że ten urwis, Franek, nie uprzedziwszy mnie, nie powiedziawszy ani jednego słowa, wyjechał z Warszawy...
— Wyjechał? pan Franciszek? dokąd? — pytała zaniepokojona matka.
— Bez pożegnania, proszę pani, nie powiedział mi nawet: bądź zdrów wujaszku... nic, tak jak gdyby mnie na świecie nie było.
Andzia, usłyszawszy tę wiadomość, doznała przykrego wrażenia. Wyjechał bez pożegnania z wujaszkiem, o to mniejsza, ale dla czego nie przyszedł pożegnać się z... nami — pomyślała. — Ostatecznie, jej na tem nie zależy, ją to nic a nic nie obchodzi... ale