Faramuziński, który pod wejrzeniem pani Klejnowej topniał jak wosk, pochwycił rękę swej przyjaciółki i pocałunkami osypywać ją zaczął.
— No, dobrze, dobrze — mówił wzruszony, przerywanym głosem — dobrze: ja się już nie buntuję, ja nawet gotów jestem przeprosić, ale niech pani pamięta, powtarzam, niech pani pamięta...
— O czem?
— Przypominasz sobie pani, w Ciechocinku, wtedy...
— Ach!...
— Powiedziałaś pani, że zobaczymy w Warszawie... no, a przecież tu jest Warszawa. Czy pani tego nie cofa?
— Nie...
— Więcej nie pragnę. Andziu, pogódźmy się, niech Andzia da rączkę, pocałuję w imieniu mego siostrzeńca.
— Ależ panie!
— Przepraszam, niech Andzia nie wydziwia. Mam wyraźne upoważnienie, abym panie w jego imieniu pożegnał, więc spełniam polecenie. Tego mi Andzia nie zabroni.
Faramuziński uspokoił się, zaczęto rozmawiać o tem, o owem, o różnych nowinkach. Naraz stary kawaler coś sobie przypomniał, uderzył się w czoło i rzekł:
— Najciekawszej nowiny nie powiedziałem.
— No?
— O panu Kalskim.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/214
Ta strona została skorygowana.