Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/216

Ta strona została skorygowana.

— Pojedziesz pan? — zapytała Andzia.
— Ani mi się śni. Ciekawym po co? Odpiszę, że projekt zmieniłem, że podupadłem na zdrowiu, i zakończę życzeniami szczęścia i powodzenia...
— Najlepiej pan zrobi.
— Niech go tam! — rzekł stary kawaler. — W gruncie rzeczy mało mnie jego losy obchodzą; nie myślę też o nim, zwłaszcza teraz, gdy o Franka niespokojny jestem.
— A cóż się panu Franciszkowi stać może? — rzekła Klejnowa.
— O nieszczęście nie trudno. Pieniądze znaczne ma przy sobie, mogą źli ludzie wypatrzyć, okraść go, ograbić, może i zamordować.
— Cóż znowu! niechże Bóg broni! Człowiek tak rozważny jak pan Franciszek, będzie się miał na ostrożności. Polecenia załatwi jak najlepiej, i powróci do Warszawy szczęśliwie.
— Jednak ja się obawiam.
— Bo też pan, panie Faramuziński — rzekła Klejnowa, — kobiece serce masz, doprawdy.
— A przepraszam! protestuję! ja, pani dobrodziejko, mam prawdziwe serce, kobiety zaś... mają serca z kamienia.
— Dziękujemy za komplement, — rzekła Andzia.
Po odejściu Faramuzińskiego Andzia zamyśliła się poważnie. Porównania pomimo woli cisnęły jej się do głowy... Artysta wydawał jej się teraz marnym, lichym spekulantem; tamten zaś cichy i skromny rzemieślnik, człowiekiem w całem tego wyrazu znacze-