Od tego czasu upłynęło pół roku. Słońce świeciło jasno nad Wisłą, której brzegi ustroiły się w zieleń, nad murami miasta, nad całą okolicą.
Na moście pod cytadelą stał jakiś człowiek i patrzał na wodę, na berlinki, na łódki, na pas tratew powoli płynących. Patrzał pochylony, to znów głowę podnosił, jakby szukając wzrokiem jakiegoś domu w stronie kościoła Sakramentek.
Był to Faramuziński, ale do niepoznania zmieniony; przygarbił się, postarzał, twarz miał zmizerniałą i pobladłą, nawet włosów ufarbować zapomniał.
Zbliżyłem się do niego. Podał mi rękę wyschłą, żółtą jak wosk i zakaszlał się mocno.
— Co to panu? — spytałem.
— A nic, mój kochany, kwękam trochę, jak zwykle rekonwalescent. Chorowałem był ciężko, ale teraz lepiej się mi już znacznie. Radzą mi, żebym zagranicę wyjechał... lecz ja nie chcę.
— Dla czego?