Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/263

Ta strona została skorygowana.

— Ah, tak... no, byle niedługo, przyjaciele moi poczekają. Wstąpić można, wstąpić trzeba; czy nie czujesz pan, że dziś jest dojmujący chłód.
Weszliśmy.
— Co pan pić będziesz, piwo?
— Br!... Co do mnie, lubię koniak. W małej ilości robi ból głowy, ale gdy doza duża, znakomity, znakomity...
Pociągnął kilka razy w dużych dozach, jeść nie chciał, zapalił liche cygaro i powiedział, że jest zupełnie syty.
— Biedny Albert, biedny Albert — rzekł z westchnieniem — on nie chciał nic pić, prócz wody... i może to mu się przyczyniło do śmierci...
Domyśliłem się, że o zmarłym mowa.
— To był pański ziomek — rzekłem — francuz.
— Niby... przybyliśmy do Warszawy dla chleba. On był metr, profesor, uczył gramatyki i muzyki, a ja ogrodnik. On przybył pierwej, ja później. On już się trochę dorobił — ja nigdy nie miałem nic. On mieszkał, jak pan, a ja, ja... polubiłem koniak... Brrr... ale swoją drogą, to dobry napój... na tutejszy klimat doskonały. Ile razy ja już nie miałem nic... szedłem wprost do Alberta, on mi pomagał moralnie i materyalnie. Moralnie — mówił mi zawsze, że jestem kanalia, łotr, beczka do wódki, nienapchany wór, obrzydły próżniak, że nie mam wstydu, ani ambicyi; materyalnie — dawał mi swoje własne ubranie, bieliznę, pieniądze... Ja przyrzekałem poprawę, obiecywałem, że będę szukał pracy, że przestanę pić... ale tutejszy