wie wspaniały! Liczyłem dni i godziny, kiedy się żałoba skończy. Rok i sześć niedziel, jak obszył, nosiła czarną suknię i długą, krepową zasłonę, dotrzymała do terminu jak najpunktualniej, najakuratniej, a po terminie, taśmy i welon odrzuciła, ale sukni czarnej nie zdjęła. Myślałem sobie: już czas, teraz uderzę, niech się co chce dzieje. Poszedłem do niej na herbatę, Andzia usnęła na kanapie, byliśmy sami z Klejnową. Przemówiłem do niej godnie, poważnie, do rozumu i serca, a żem przedtem wypił lampeczkę wina na kuraż, więc byłem taki wymowny, że kamień chybabym poruszył... Tak, tak, mój kochany, kamień, ale nie ją...
— Odmówiła?
— Najzupełniej. Rozmawialiśmy długo. Odpowiedziała mi poważnie, z pewnym dla mnie szacunkiem, z podziwem dla stałości uczuć, których czas zachwiać nie zdołał. Mówiła chyba z godzinę, że żal po mężu jeszcze zbyt świeży, że chciałaby nieboszczykowi pozostać wierną do śmierci. Takie oto zawracanie głowy... bo żywemu wierność dochowywać — rozumiem, ale nieboszczykowi, który się już w proszek rozsypał, cóż choćby po dwudziestu czterech wiernościach? Powiadam: „Pani potrzebujesz opieki.“ „Dam sobie rady.“ „Pani masz kłopoty z domem, z lokatorami, rzemieślnikami, z meldunkami, ze stróżem.“ „Mała rzecz.“ „Może się zdarzyć wypadek, w którym się pani nie obejdziesz bez pomocy mężczyzny.“ „A to, powiada, poproszę p. Faramuzińskiego, on taki poczciwy, nie odmówi...“ Róbże co chcesz z takim zawziętym, koźlim
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/27
Ta strona została skorygowana.