bywa, robi Amelci grzeczności, w swoim czasie oświadczy się — i ożeni.
Wszystko musi być według programu...
Państwo Michałowie po wspólnej naradzie postanowili małżeństwa córki nie odwłóczyć. Niechby już wreszcie wyszła z domu, gdyż prędzej czy później uczynić to musi, a powtóre, gdy wyjdzie, to rodzice będą mogli wziąć szczuplejsze mieszkanie, na czem oszczędzą przynajmniej sto rubli rocznie.
Chcąc uprzyjemnić córce ostatnie chwile pobytu w domu, urządzili państwo Michałowie kilka wieczorków z kolacyą, preferansem i, co już było wyłącznie dziełem pani Michałowej, z doborem panien o wiele mniej urodziwych od Amelci. Na jednem z takich przyjęć był przyjaciel pana Michała i jego kolega biurowy, zawzięty meloman, wirtuoz-amator na flecie, niejaki pan Pędracki.
Amelcia na prośbę narzeczonego zaczęła śpiewać przy akompaniamencie fortepianu, jakąś piosenkę ludową. Świeży, dźwięczny jej głosik rozlegał się po całem mieszkaniu.
Usłyszawszy śpiew, Pędracki złożył karty i zaczął słuchać.
— No, panie dobrodzieju — odezwał się jeden z grających — ja pik!
— Ja pas — dorzucił gospodarz.
— Cóż pan mówi?... szkoda czasu...
— Cicho... cicho.. — szeptał Pędracki i zrobił minę tak uroczystą, że wszyscy oczekiwali czegoś nadzwyczajnego.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/273
Ta strona została skorygowana.