drobną pożyczkę, to zarwał, oszwabić delikatnie na komisie — oszwabił.
Faktem jest, że mu się te interesa sprzykrzyły, zwłaszcza od czasu, gdy jednemu z wyszeptanych młodzieńców ułatwił sprzedaż grobu familijnego.
Zdawało się panu Damazemu, że się w nim, w jego sercu, budzi jakiś dawno pogrzebany nieboszczyk i niepokój mu sprawia... Czasem przemknęło przed jego oczama coś nikłego, niepochwytnego — cień matki, a czasem zdawało mu się znów, że widzi ogromną, kwiatami usianą łąkę, zupełnie taką samą, jak jego niegdyś własna...
W takich chwilach pan Damazy chodzi na róg, klnie pod wąsem i powiekami mruga, bo mu oczy wilgotnieją.
Koło starej poczty, gdzie Kozia uliczka wpada do Krakowskiego-Przedmieścia, niby Narew do Wisły, wprost skweru, na którym siedzą kucharki i lokaje, czekający na służbę, jest, jak wiadomo, cukiernia z werendą. Stałe to locum pana Damazego.
Zastać go można tam od wczesnego ranka. Siedzi nad szklanką herbaty, studyuje ogłoszenia w „Kuryerach“, a potem patrzy godzinami całemi na ruchliwą falę ludzi, czekając, ażali mu ona, niby rzeka wezbrana, jakiego okrucha nie przyniesie...
Ale zkąd?
Kto ma przynieść? Czy zadyszane szwaczki śpieszące do roboty, czy młodzież dźwigająca książki w tornistrach, czy ci urzędnicy, którzy dążą do biur?...
Próżno wodzi oczami, próżno szuka. Pochyla na
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/295
Ta strona została skorygowana.