— Nie wiem... tyle mam różnych interesów... za dwie godziny, może za trzy, zdążę przyjść do domu.
Andzia zabrała się do robienia porządków z wielką energią i pośpiechem. Mogłoby się zdawać, że i ją także powołują jakieś ważne czynności, i że nie ma ani chwili czasu do stracenia. Ktoby się bacznie tym porządkom przyglądał, zauważałby zapewne, że nie były one dokonywane ze zwykłą drobiazgowością i pedantyzmem, i że pani Klejnowa znalazłaby to i owo do poprawienia.
Ukończywszy sprzątanie bardzo prędko, Andzia stanęła przed lustrem i układała swe lśniące, czarne warkocze w jakieś misterne sploty. Staranność znać było w całej toalecie. Widocznie chciała ładnie wyglądać, co się jej też bez trudności udało. Wzrost miała matki, rysy twarzy regularne, oczy duże w prześlicznej oprawie, cerę świeżą i zarumienioną.
Dziw, jakim cudem taka hoża, dorodna, zdrowiem kwitnąca istota wychowała się i wyrosła wśród murów miejskich, w dusznej atmosferze, prawie nie widząc słońca, nie znając ożywczego tchnienia lasu i łąk. A przecięż wyrosła tak pięknie, jak palma duża wśród rumowisk i rozwalonych murów.
Spojrzała w lustro i uśmiechnęła się, potem rzuciła jeszcze wzrokiem dokoła, aby się przekonać, czy matka nie będzie miała powodu do zrzędzenia, i wyjęła klucz z zamku, chcąc wyjść i zamknąć mieszkanie.
Na zarumienionej jej twarzyczce malowało się wielkie ożywienie i radość, półgłosem nuciła piosenkę.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/48
Ta strona została skorygowana.