Już miała wyjść, gdy we drzwiach ukazał się p. Faramuziński.
Był zadyszany i zmęczony, oddychał ciężko.
— Gdzie mama? — zapytał w progu.
— Wyszła — odrzekła lakonicznie dziewczyna, zastawiając osóbką swą wejście i dając tym sposobem staremu kawalerowi do zrozumienia, żeby sobie poszedł, i że jego wizyta wcale nie jest pożądana, ale p. Faramuziński nie zrażał się łatwo.
— Niechże mnie Andzia wpuści, — rzekł — żebym trochę odpoczął; niechże mi Andzia powie przynajmniej dzień dobry, jeżeli Andzię tego na pensyi uczono.
Dziewczyna cofnęła się o kilka kroków, i zrobiwszy z przesadą dyg pensyonarki, rzekła:
— Dzień dobry panu... czy już pan kontent? Może jeszcze raz?
— Zawsze się Andzi żarciki trzymają...
Pan Faramuziński znał Andzię od dziecka, i kochał ją jak rodzoną córkę. Gdy była maleńka, pieścił ją i nazywał po imieniu, od czasu zaś, gdy awansowała na dorosłą pannę, mówił do niej w trzeciej osobie i trzymał się zdaleka.
— Co pan u nas robi o tej porze? — spytała dziewczyna, widocznie niekontenta z wizyty.
— Co ja robię? Andzia pyszna jest z tem pytaniem! To ja raczej powinienbym spytać, co wy tu wyrabiacie?
— Wyrabiamy? cóż za wyrażenie!
— Dobre, bardzo dobre, tylko za słabe. Bo
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/49
Ta strona została skorygowana.