obrywa... Śpieszy się Andzia, zapomina Andzia tabakierki, chustki do nosa, okularów... pędzi Andzia, przeskakuje po trzy schody naraz... dyszy Andzia, sapie Andzia, przybiega Andzia nareszcie i dowiaduje się Andzia, że mama wyszła... Uf! miłosierdzia nie macie nademną!
Z temi słowy pan Faramuziński padł na fotel... dziewczyna śmiała się z niego, a czarne jej oczy zwracały się wciąż na drzwi szklane, przez które widać było ganek i okna siąsiadki.
— Biedny pan, doprawdy — rzekła — a wszystko przez tego gamonia Józefa... Czy wie pan, co mama kazała powiedzieć?
— Ja wiem, co mi on powiedział; wiem, żem się strachu najadł, żem się skaleczył, że może to wzruszenie zdrowiem przypłacę...
— Mama powiedziała: niech Józef poprosi pana Faramuzińskiego, żeby był łaskaw przyjść dziś na herbatę, i że mama chce panu coś powiedzieć...
— A no, widzi Andzia, widzi Andzia, co mi ten chłopisko narobił! Gdyby on był u mnie stróżem, tobym go na cztery wiatry wypędził! Ale czy naprawdę macie wy jaki ambaras?
— Nie wiem panie... zapewne jakieś zwyczajne kłopoty z domem...
— A ma się rozumieć, zawsze kłopoty, ambaras, a któż temu winien? Niech Andzia sama powie, jak może istnieć dom bez gospodarza?
— Istnieje jakoś...
— Ba! ale jak!
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/51
Ta strona została skorygowana.