Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/65

Ta strona została skorygowana.

Wtenczas, jeszcze w szkolnym mundurku, przychodził on do nas co niedziela na obiad, a dwa razy w tygodniu na lekcye. Mama nasza grać go uczyła.
— Ach, więc p. Aleksander kończył szkoły w Warszawie?...
— Co też ty mówisz Andziu? gdzieby taki artysta szkoły kończył! dobrze, że kilka lat tego piekła wytrzymał i to jakimś cudem szczególnym. Ja to rozumiem. My z Józią jesteśmy także artystki. Posyłała nas mama na naukę, więc trzeba było chodzić i uczyć się; ale jak to było ciężko! Zdawało się, że czas tej przeklętej pensyi nigdy się nie skończy... Ale z mamą żartów nie ma; powiedziała: „Macie się uczyć kozy jedne, sumogrady rozpróżniaczone!“ i trzeba było robić jak kazała. Ale my co innego, my dziewczyny, artystki wprawdzie, ale nie geniusze, on zaś chłopiec i geniusz. Powiedz sama Andziulko, czy z takim wyższym polotem i z talentem mógł długo wytrzymać przy jakiejś tam strasznie nudnej łacinie i algebrze? Naturalnie, że nie. Uciekł poprostu z klasy, nie wiem już której, i powiedział ojcu, że ma tej szkolnej mądrości dosyć, że mu już ona uszami wychodzi. Ojciec, jak zwykle ojcowie, gniewał się, podobno nawet chciał Olesia zbić, bo miał bardzo prędki temperament; lecz widząc, że nic nie poradzi, oddał go do ślusarza.
— Jak to? na rzemieślnika? — spytała Andzia zdumiona.
— Co chcesz, moja kochana? starzy ludzie miewają swoje uprzedzenia i dziwactwa.
— Chyba nie wiedział o talencie syna.