Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

Była to niedziela, godzina jedenasta przed południem. Znając obyczaje pani Klejnowej, dobrze wiedział, że tylko co powróciła z kościoła i nie wyjdzie z domu prędzej aż po obiedzie, to jest koło godziny drugiej lub trzeciej. Co do tego p. Faramuziński wątpliwości żadnej nie miał. Rozmyślał tylko nad tem, w jaki sposób na czas rozmowy z panią Klejnową, możnaby wyprawić Andzię, bo kwestya była ważna i wymagała porozumienia się sam na sam.
Zastał sąsiadkę w saloniku i samą.
— Rączki drogiej pani całuję, do nóżek upadam! — rzekł wchodząc.
Odpowiedziała mu jak zwykle, złośliwie:
— Dzień dobry panu, dzień dobry! Ale zdaje mi się, że możnaby już przestać padać w tych latach, bo trudno będzie się podnieść.
— Jak komu, pani łaskawa, jak komu. Ja, dzięki Bogu, jestem jeszcze dość zręczny.
— Szkoda, że teraz nie karnawał, miałby pan pole do popisania się ze zręcznością w tańcach.
— Przyjdzie i na to czas... Gdzież Andzia?
— Była ze mną w kościele, a teraz z panią Kubikową i jej córkami poszła do ogrodu Saskiego. Skarży się, biedaczka, że głowa ją boli...
— A to ślicznie, to doskonale, to się wybornie składa! Nie uwierzy pani, jak jestem zadowolony; żebym na loteryi wygrał, toby mnie tak nie ucieszyło.
— Czy pan już dziś po dobrem śniadaniu, czy co? — odrzekła z gniewem. — Cóż to znowu!? Dziew-