Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

— No, już... już... moja pani, już nie będę... tylko jeszcze jeden raz, ostatni, słowo honoru!
— Ej panie Faramuziński... bo...
— Nie grozić, nie straszyć, nie przerażać!... i tak masz mnie pani na sumieniu... Mój Boże, tyle marzeń, tyle westchnień, tyle złudzeń i tyle lat... Zdaje się, że gdybym przed Karasiem stanął i do żelaznego Kopernika tak długo przemawiał, toby mi przecież chociaż raz głową kiwnął.
— Mieliśmy mówić o Andzi, panie Faramuziński.
— A tak, paniusiu moja — odrzekł z westchnieniem — tak jest, o Andzi. Po to przyszedłem umyślnie. Czy pani pozwoli mi zapalić cygarko?
— Pozwolę, ale zaczekaj pan. Jestem trochę głodna i pan zapewne jeszcze nie po śniadaniu.
— A nie.
— Więc przyszykuję jaką przekąskę.
Wyszła do przedpokoju, który zarazem i za jadalnię służył, i zaczęła się krzątać koło stołu.
Faramuziński ścigał ją wzrokiem i półgłosem mówił do siebie:
— Jaka ona ładna! jaka ona jeszcze ładna!
— Co pan opowiada? — spytała.
— Nic, proszę pani... to jest, właściwie mówiłem, że pogoda dziś prześliczna...
— Przecież byłam na mieście... wiem. Proszę pana, czem chata bogata... Mam tu i nalewkę, ale nie wiem czy do gustu przypadnie... słodka i nie mocna...