Długi szereg murów, który nad lewym brzegiem Wisły malowniczo, amfiteatralnie się rozciąga i w słonecznych blaskach jak mozajka różnobarwna się mieni, teraz wyglądał czarno i posępnie. Na starym moście ruch jeszcze był niewielki, a i na ulicach dość pusto. Stróże tylko przed domami, gromadki robotników do pracy śpieszących, tu i owdzie ktoś pobożny na pierwszą mszę do kościoła... Wiatr szumiał coraz większy, a towarzyszył mu odgłos świstawek ze stacyj kolejowych, z fabryk, z parowozów...
Józef zabrał się do zamiatania chodników, ale syzyfowa była to praca. Wiatr niósł kawałki słomy, strzępki papierosów, śmiecie różne pochwytane z przed sąsiednich domów, z ulicy, z placów poblizkich.
— Tfy! — zawołał z gniewem stróż, rzucając miotłę pod ścianę — jeszcze czego!? Swoje śmiecie zamiatać, to swoje, za to człowiek chleb je, ale cudze! z innych ulic, może nawet z inszego cyrkułu, niech je marności ogarną, nie chcę! niedoczekanie wasze!
Oburzony na niesprawiedliwość losu, który wkładał na niego nadprogramowe obowiązki, Józef splunął i chciał wracać do stancyjki swojej pod schodami, gdy z wnętrza sklepiku rozległo się pukanie i brzęk żelaztwa. Zbliżył się, odjął sztabę, a gdy otworzyły się drzwi, ujrzał panią sklepikarkę, w białym czepku i w pensowym kaftaniku, uśmiechniętą niezwykle i wesołą.
— Dzień dobry pani — rzekł uchylając czapki.
— Dzień dobry Józefie, co na świecie?
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/98
Ta strona została skorygowana.