— No, już ja mam dobre oko, zapewniam mamę.
— Stasia jest tak poczciwe dziecko...
— Bez wątpienia. Ja jednak trwam przy swojem i jestem moralnie przekonany, że ona żadnych lekcyj nie daje, że mówi o nich tylko dla zamydlenia oczu mamie.
— Więc cóż robi? z czem się kryje? na miłość Boga, Adolfie powiedz, wyprowadź mnie z niepewności! Wierzyć trudno, a jednak... alboż ja wiem co myśleć?... ja słaba schorowana kobieta nie mogę chodzić za nią krok w krok... Chociaż nie! nie, to niepodobieństwo! ta dziewczyna nie mogłaby popełnić nic niewłaściwego.
— O tem też nie ma mowy, moja mamo.
— Więc cóż przypuszczasz? czego się domyślasz?
— Jasno określić tego nie potrafię, ale przeczuwam w tem wpływ i działanie pana Czesława.
— Czesia!
— Naturalnie; jakiś koncept pełen egzaltacyi, jakieś — tu uśmiechnął się szyderczo — dobijanie się stanowiska własnemi siłami. Ona zawsze była pod jego wpływem. Myślała jego myślami, widziała w nim ideał doskonałości. Czy mama nie zauważyła jak Stasia zbladła, gdy wspomniałem o wyjeździe, jak porozumiała się oczami z Czesławem, jak zaraz na zawołanie znalazł się ból głowy.
— Kiedy ona istotnie, w samej rzeczy, ulega często atakom migreny.
— Mnie tem nie zwiedzie. Ja mam dobre oko.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.