i przez chwilę przypatrywał się złotawemu płynowi pod światło.
— Zapisz że to sobie — rzekł — i pamiętaj raz na zawsze: że najlepszy kodeks jest francuzki; a najlepsze wino węgierskie; ja ci to powiadam. Twierdzą doktorzy, a oni także są niby to naturaliści, że mnie wino wchodzi w nogę, ale to nieprawda, oni nie znają się; to nie wino, ale siedmdziesiąt pięć lat weszło w nogę, siedmdziesiąt pięć, proszę cię. Pijże-no...
Czesław wychylił kieliszek.
— Krzywisz się?
— Cierpkie trochę.
— Bo się nie znasz, ale mniejsza o to, masz czas. Gdzież jest matka twoja i siostra?
— Są u szwagra.
— U pana inżyniera. Aha, znam, znam... dygnitarz!
— Tak, ma niezłą posadę.
— Będzie miał jeszcze lepszą z czasem, bo umie koło swoich interesów chodzić. Głowa dobra, plecy giętkie.
Czesław się roześmiał.
— Czegoż się śmiejesz? panie naturalisto, ale pomówmy teraz o interesie. Zapewne domyślasz się, po com cię fatygował.
— Przypuszczam.
— Ponieważ zgłosiłeś się do mnie w interesie owej sukcesyi, o której gazety piszą, a całe miasto mówi, więc obiecałem ci, że się dowiem jak ta rzecz zblizka wygląda. Otóż...
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.