— Jestem pewny że nie. Ostatecznie, milion to proszę cię, rzecz dobra. To pan, przed którym ludzie czapki zdejmują.
— Nie wszyscy.
— Prawie wszyscy, prawie wszyscy, szanowny naturalisto, widzi się to codzień. Milion to pan, ale i figlarz także. Nie masz wyobrażenia jak ludziom w głowach przewraca. Napatrzyłem ja się na to dosyć, mój kochany, podczas długiej praktyki. Bywały zdarzenia... Mógłbym do późnej nocy opowiadać, ale cóż cię to obchodzi? Otóż ja ci wspomniałem, odpowiedź nadeszła. Odpowiedź dokładna, pewna, na której można bezwarunkowo polegać. Dla mnie cała ta sprawa jest teraz jasna jak dzień.
— I jakże pan mecenas uważa?
— Otóż właśnie miałem ci to powiedzieć, ale mi przerywasz, a to źle. Trzeba ci wiedzieć, mój młodzieńcze, że ja jak mówiłem o sprawie, to senat słuchał, senat w komplecie! i nie przerywał mi. Czy ty wiesz co to znaczy senat?
— Wiem... sąd.
— Nieprawda, najwyższa magistratura.
— Przepraszam najmocniej pana mecenasa.
— No, no, takim laikom wybacza się. Otóż faktem jest: 1) że tamten istotnie umarł; 2) że posiadał bardzo znaczny majątek, złożony z nieruchomości i sum na lokacyach; 3) że nie zostawił po sobie testamentu i 4) że ponieważ jest blizkim krewnym waszej matki, przeto macie niezaprzeczone prawa do spadku.
— Więc prawda...
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.