— Bywaj zdrów, a od czasu do czasu zajrzyj do mnie. Ja zdaleka będę czuwał nad waszą sprawą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po dobrym obiedzie pan inżynier swoim zwyczajem z gazetą świeżo otzymaną z poczty i z doskonałem cygarem w ustach, udał się na spoczynek do swego gabinetu.
Ułożywszy się wygodnie na miękkiej otomance, odczytywał przegląd polityczny, przymrużając powoli jedno oko. Bez polityki i cygara nie mógł usnąć.
Właśnie gdy cygaro już gasło, a obraz stosunków parlamentarnych w Anglii niknął powoli, jakby we mgle przed oczami pana inżyniera, gdy w niezakłóconej niczem ciszy gabinetu rozpoczynał swe panowanie Morfeusz, drzwi otworzyły się z trzaskiem i na środek pokoju wpadła radczyni.
Była przerażająco blada i zmięszana.
Inżynier zerwał się na równe nogi.
— Adolfie!
— Cóż się stało? co to jest? Doprawdy już nie pojmuję, jak można tak gwałtownie szarpnąć drzwiami gdy kto zasypia.
— Adolfie!
— Mama nie ma żadnego względu. Przecież nie pali się chyba?
— Nie.
— No i nikt nie umarł... nikt nie zasłabł.
— Nie.
— No to już nie rozumiem. Głowa mnie rozbo-