— Przecież to jest... to jest moja Stasiu, fakt, który bądź co bądź... przynosi ci zaszczyt!
— Najmniejszego.
— I przyjmujesz to obojętnie, zimno.
— Z czegóż się mam cieszyć?
— Każda inna na twojem miejscu nie posiadałaby się z radości; boć to partya wyjątkowo znakomita.
— Co do mnie, żałuję tylko pana dyrektora, że się naraża na odmowę, co mu, jako dygnitarzowi, przyzwyczajonemu do rozkazywania, zapewne nie będzie przyjemne.
— Odmówisz?
— Stanowczo. Nawet prosiłabym mamy, żeby można przez Adolfa dać mu to do zrozumienia. Na co stawiać człowieka w położeniu przykrem, a poniekąd nawet komicznem...
I to ostatnie twoje słowo?
— Tak, pierwsze i ostatnie.
— A gdybym się odwołała do ciebie jako do córki... gdybym ci powiedziała, że to małżeństwo potrzebne do mojego szczęścia, do szczęścia twej starej, schowanej matki.
Stasia zamyśliła się i po chwili odrzekła poważnie.
— Jeżeli moje nieszczęście ma być twojem szczęściem, mamo, w takim razie... pomyślę.
Powiedziawszy to wybiegła, aby ukryć łzy cisnące się do oczu.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.