Jedni twierdzili, że się Lubiczowie z praw swoich do spadku wylegitymować nie mogą, drudzy utrzymywali, że sam spadek jest fikcyą, inni, że plenipotent sprzeniewierzył się i z sumą podniesioną do Ameryki drapnął, a wszyscy śmiali się z zagranicznych wujaszków, a bardziej jeszcze z siostrzeńców, co się już spodziewanemi milionami cieszyli.
Widocznie, na szczęście Stasi, gdyż matka, przez pana Adolfa namawiana, ciągle nalegała, jakieś echo tych pogłosek do uszu pana dyrektora dojść musiało, gdyż wizyty jego były coraz rzadsze i więcej wynikały ze służbowych stosunków, aniżeli z osobistego dla pana Adolfa afektu; dyrektor wprawdzie ilekroć przyjeżdżał, stawał w jego mieszkaniu, gdzie miał pokój wygodny, obiady doskonałe i partyjkę wiuta wieczorem, ale na Stasię nawet uwagi nie zwracał. Kłaniał jej się wchodząc i wychodząc, przy obiedzie kilka słów potocznej rozmowy zamienił, dziękował gdy zagrała lub zaśpiewała, był uprzejmy w miarę, jak konwenans światowy nakazuje, ale nadto nic więcej.
Takie postępowanie uspakajająco wpłynęło też i na Stasię, która od rozmowy ostatniej z matką pomizerniała, posmutniała i nie miała innej pociechy nad korespondencyę z bratem, coraz bardziej ożywioną i częstszą.
Miarkując że ludzie coś mówią, widząc pewną zmianę w postępowaniu niektórych, co się już przed spodziewanemi jego milionami płaszczyli, pan Adolf postanowił poświęcić się dla dobra rodziny i pojechać
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.