dość, miałam oczy dobre, ludzie dawali robotę, magazynów tyle nie było co dziś, dzieci się chowały, tylko jedna córeczka najmłodsza zachorowała i umarła... Leży na Powązkach, przy ojcu, trzecia brama, niedaleko muru... w nocy bym trafiła...
Westchnęła kobiecina na wspomnienie owej trzeciej bramy Powązek i mówiła dalej:
— Szycie, proszę pana, to dobra rzecz, ma się rozumieć, jak idzie, a mnie szło, nie mogę narzekać, nawet pannę do pomocy trzymałam, póki najstarsza córka nie podrosła. Posyłałam dziewczyny na pensyę, tu, na Stare Miasto. Porządna pensya była; utrzymywała ją moja dobra znajoma, dziś już nie żyje, niejaka pani Dziembielińska, zapewne słyszałeś pan kiedy o niej?
— Nie pani.
— To dziwne, cała Warszawa ją znała.
— Ja nie jestem warszawiak.
— A, to co innego. Pensya to była, co się zowie, dwie klasy, na fortepianie i po francuzku uczyli. Kosztowało rubla na miesiąc. Drogo, bo drogo, ale zato dobrze. Mnie nieboszczka pani Dziembielińska opuszczała cokolwiek, trochę po znajomości, a trochę za to, że jej stare suknie przerabiałam... Nie ma co mówić, znała swoją godność, przecież przełożona, panienki mówiły na nią: „madame“. Otóż, panie dobrodzieju, jak tylko najstarsza skończyła pensyę, zaraz ją oddałam do magazynu na praktykę, a gdy się uzdolniła, pannę oddaliłam i szyłyśmy we dwie... O tej pannie miałabym dużo do powiedzenia, ale wolę zamilczeć, bo lepiej o kim nic nie mówić niż źle, a to, z przeprosze-
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.