tak jak jest, już się nie zlisił, tylko upodobał sobie panienkę i marsz do ołtarza! Tak panie, powydawałam wszystkie za mąż, a choć zięciów mam dobrych i każdy mnie zaprasza, jednak osiadać przy dzieciach nie chcę. Na co mam być komu ciężarem? Póki człowiek może, powinien na siebie pracować. Oczy mi już nie dopisują, okulary noszę, więc też postarałam się o inny sposób zarobku. Najęłam trochę większe mieszkanie i trzymam kawalerów na stancyi. Dla nich są dwa pokoiki, a dla mnie ten oto salonik i kuchenka.
— Czy się to pani opłaca?
— A, proszę pana, dlaczego nie? Żyję. Albo to mi dużo potrzeba, komorne płacę, długów nie mam, czasem dla wnuczków prezencik jaki kupię. Czasem są kłopoty z lokatorami, ale cóż jest na świecie bez kłopotów...
— Zapewne późno przychodzą, hałasują po nocy...
— Rozmaicie. Czasem przychodzą późno, czasem wcześnie, a czasem wcale nie przychodzą, jak któremu wypadnie... Przyzwyczaiłam się już do tego... Miluś, jak usłyszy dzwonek, zaraz zaczyna szczekać, więc wstaję i otwieram. Różni to już przez te dwanaście lat mieszkali, a najwięcej malarze i aptekarze... Płacą, jak mogą, zdarza się także, że który i nie zapłacił, ale to więcej przez wypadek, albo dlatego, że sam nie ma, albo znów, jak pan Faustyn, przez szlachetność...
— Jakoś go jednak nie widać, a ja pani czas zajmuję.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.