Mam dosyć, od czasu do czasu córkom przesyłam... to pudełeczko troistego proszku, to fijołkowy korzeń, to tego, to owego; wiadomo, że wszystko się przyda przy dzieciach... Pomadę też miewam, trociczki, różne rzeczy...
— Zkądże pani do tego przyszła?
— Ha, proszę pana, tak się jakoś samo złożyło. Taki kawaler nieraz nie ma pieniędzy, ja się coprawda nigdy nie upominam, ale on sam poczuwa się, więc powiada: „mamo Jagodzińska, nie mam gotówki, ale niech pani przyjmie ten słoiczek, albo tę paczuszkę, to się przyda“. Cóż mam robić, biorę... A jak raz zasłabłam na kaszel, to mi, proszę pana, doktora sprowadzili... niby nie takiego, żeby był już całkiem prawdziwy, ale studenta... Taki też leczyć umie, po szpitalach chodzi... Zupełnie jak doktor, w okularach, pukał, patrzył na zegarek, receptę pisał... Chciałam płacić, bo mam ten zwyczaj, że zawsze płacę, ale powiedział: — a, przepraszam, od pani Jagodzińskiej nie wezmę — pani Jagodzińska powinna mieć darmo kuracyę. I tak było, moi lokatorowie przynieśli lekarstwa, sami robili własnemi rękami i nie kosztowało nic i pomogło... Poczciwe chłopaki! niech im Pan Jezus da zdrowie...
Spojrzałem na zegarek... toż ja u tej „pani z pieskiem” przesiedziałem więcej, niż godzinę!
— Nie doczekam się pana Faustyna — rzekłem, biorąc za kapelusz...
— I mnie się tak zdaje; widocznie jeszcze biedakowi, jak to oni mówią, flota nie przypłynęła i wstydzi się przyjść. Szlachetny człowiek, zacna dusza! chociaż
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.