Bóg mi świadkiem, że nie powiedziałabym marnego słowa. Mam jeszcze parę groszy na życie... Może pan dobrodziej jutro przyjdzie... albo niech pan zostawi bilecik... ja oddam, jak go tylko zobaczę...
— Może go na mieście spotkam, a jeżeli nie, to przyjdę pojutrze.
— Owszem, panie dobrodzieju, powiem mu, a o której godzinie?
— O szóstej.
— Poproszę, żeby czekał...
— Dziękuję pani.
Gdym się podniósł, żeby się z panią Jagodzińską pożegnać i wyjść, mops wyskoczył z pod kanapy i zaczął przeraźliwie ujadać...
— Cicho, Miluś, cicho... a to utrapienie! Najpoczciwszy w świecie pies, ale krzykliwy strasznie. Każdego musi po swojemu przywitać i pożegnać... Nieraz wypędziłabym go na cztery wiatry, ale muszę go trzymać.
— Dlaczego?
— Bo mam, proszę pana jedno zmartwienie.
— Zmartwienie? — zapytałem — a cóż to pani dolega?
— Niby nic, a przecież ciężko... Moi kawalerowie rzadko kiedy w domu, sługi nie trzymam, tylko stróżka mi rano wodę przynosi... i nie mam do kogo słowa przemówić...
— Więc?
— A no, więc trzymam pieska... Zawszeć to żywe stworzenie, choć nieme, przecież co nieco rozumie.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.