sąc z sobą instrumenta i tobołki z żywnością, puścili się w drogę... Był to dzień zimowy, ale wilgotny, na polach leżał śnieg, a na drodze błoto grzęzkie, głębokie, lepkie, jak zwykle na Podlasiu. Wiatr był przykry. Judka podwiązał uszy czerwoną chustką, poły od kapoty zatknął za pas i stąpał po błocie ostrożnie, bo przecież na takie znaczne wesele nie wypada stawić się w butach zabłoconych po same kolana. Dawid i Anszel także dawali na obuwie i na szaty baczenie, tylko mały Brumbas, głupiec i niedoświadczony młokos, chlapał się po błocie jak gęś po wodzie i kamlotowy swój żupan zabłocił prawie do kołnierza.
Idąc, Judka, Dawid i Anszel rozmawiali o poważnych przedmiotach i o tem, że z powodu zimna i przejmującego wiatru muszą koniecznie w karczmie pod lasem napić się wódki. Do karczmy przyjdą koło drugiej po południu, tam cokolwiek odpoczną i znów się puszczą w drogę aż do Korcówki, gdzie u pachciarza przenocują.
Od karczmy na Wygodzie do Korcówki jest blizko mila drogi i przez las, ale nie ma się o co targować — skoro się idzie na dobry zarobek, na wspaniałe wesele, do bogacza — to trzeba dołożyć i cokolwiek fatygi. Na Wygodzie pokrzepili siły, arendarz opuścił im trochę na wódce, bo artyści mają wszędzie swoje przywileje — i radził żeby pośpieszali, bo noce teraz ciemne, a drogi niepewne. Muzykanci usłuchali tej rady i poszli zaraz z miejsca szybkim krokiem, zamaszysto, poślizgując się po lepkiem i gestem błocie.
W zimie ściemnia się prędko; zmrok zaskoczył
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.