Na dziedzińcu, rozciągającym się przed skromnym dworkiem szlacheckim, zatrzymała się przechodząca piękność wiejska.
Postawiła konewkę z wodą na ziemi, oczy przysłoniła ręką czerwoną, muskularną, obnażoną po łokcie i bacznie przypatrywała się tumanowi kurzu na drodze.
Wśród tego tumanu, jak w obłoku widniał zdaleka punkt drobny zrazu, potem większy, większy, aż nareszcie zarysowały się dość widocznie sylwetki trzech koni i wozu, na którym siedziało dwóch ludzi.
Przysadzista piękność przymrużyła oczy i poznała przedewszystkiem fornala Maćka, potem konie dworskie i wóz, klasnęła w ręce i pobiegła pędem do kuchni, wołając na cały głos:
— Pan jedzie! pan jedzie!
Wieść ta rozbiegła się lotem błyskawicy po folwarczku, dworku, ogrodzie. Kto żył, powtarzał: Pan jedzie!
— Tatuś jedzie! — zaśpiewała melodyjnym so-