bym się z nim obliczyć, to się jedno z drugiem kombinuje.
Pani zmieszała się.
— Możeby na później odłożyć.
— Ciekawym dlaczego? Wydałem w Warszawie sporo grosza i teraz potrzebuję pieniędzy, to też bardzo będzie mi na rękę coś odebrać.
— Kiedy... kiedy...
— Co?
— Kiedy to właśnie nie jest jego rachunek, tylko taka sobie... notatka.
— A na miłość Boską! tego już dosyć! — zawołał pan Ignacy sapiąc ze złości — nie wiedziałem, że jeszcze ciebie się żarciki trzymają.
— Ależ Ignalku, nie unoś się, nie alteruj; ja tylko dla twego spokoju...
— Ładny mi spokój, że muszę się irytować i złościć!
— No więc nie irytuj się, nie złość; już powiem ci całą prawdę: to jest uważasz... tylko nie zmartw się znowuż... to jest pozew od Icka.
— Co? ten lichwiarz! Dopiero siódmą skórę zdarł ze mnie za procent i już pozywa! Ach, niedoczekanie jego! Czekaj! ja z tobą potańcuję, będziesz odbierał pieniądze, jak rak świśnie! Jutro zaraz jadę do adwokata. Żeby mnie to miało nie wiem ile kosztować, to przeprowadzę sprawę przez wszystkie instancye. Niech mnie popamięta przynajmniej!
— Mój Ignalku, pamiętaj, co ci doktór zalecił, bądź spokojny, nie unoś się, nie irytuj.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/275
Ta strona została uwierzytelniona.