Rozumiał to Czesław i usiłował panować nad sobą. Kobiety zebrały się w jedną grupę.
Matka, od godziny dopiero wdowa, blada, ze śladami cierpień i zmęczenia na twarzy, śladami świadczącemi o nocach spędzonych bezsennie, siedziała w wysokim fotelu z głową o poręcz opartą. Po twarzy jej spływały ciężkie, grube łzy, a z piersi dobywały się głośne jęki i łkania. Obok, klęcząc przy kolanach matki, panna Stanisława, zanosiła się od płaczu, a dalej nieco stała przerażona kuzynka, usiłując perswadować, pocieszać.
Po jakiejś chwili, Czesław rzekł, matkę w rękę całując:
— Mamo kochana, dość płaczu! Cóż to pomoże? Ojciec nie usłyszy już naszych westchnień, nie wstanie.
Nowy, gwałtowniejszy jeszcze wybuch żalu był odpowiedzią na to.
— Matko! matko — powtórzył z odcieniem łagodnego wyrzutu w głosie — naradźmy się, trzeba pomyśleć o oddaniu mu ostatniej posługi.
— Mój Czesławie, odrzekła tłumiąc łkanie z trudnością, czy ja mam głowę do tego? — Mężczyzną jesteś, myśl, rządź, rób co za potrzebne uważasz. Tyś silniejszy, tyś młodszy, a mnie... mnie serce pęka...
— Tak, tak braciszku, wtrąciła panna Stanisława, tyś silniejszy. Zajmij się, pan Kazimierz dopomoże ci... — szepnęła. Czy go tu niema jeszcze? Czy nikt nie dał mu znać o naszem nieszczęściu?
Czesław ramionami wzruszył.
— Twój pan Kazimierz — rzekł — nie pokazywał
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.