ko ze mną, a jak mnie brakło czasem pieniędzy, bo czasem może się przytrafić takie zdarzenie, to szwagier mój... Rosenwajn, pan zapewne zna pana Rosenwajn? więc pan Rosenwajn zastępował mnie niekiedy...
— Naturalnie i jemu także się coś należy.
— Ah! głupstwo... ktoby o takiej bagatelce wspominał. Pan inżynier myśli, że my jesteśmy ludzie bez serca, że my w takiem nieszczęściu będziemy upominać się? naprzykrzać? Pfe! kto to słyszał? Kto takie paskudne pomyślenie by miał?... My, to jest ja i pan Rosenwajn, mój szwagier, będziemy czekali choćby nawet rok cały... tylko...
— Co takiego?
— Tylko mała rzecz... pan inżynier niech położy godny swój podpis na wekslu...
Pan inżynier na matkę spojrzał.
— Czy mama — zapytał — wiedziała o tych długach?
— Nic a nic.
— Aj, aj, wtrącił Fichtencwajg, co pani miała wiedzieć? Nieboszczyk był taki delikatny, żeby jednem słowem nie chciał i nie śmiał pani zmartwić.
— Jeszcze jedno pytanie, rzekł inżynier, co się też dzieje z sumą, którą mama dostała po ciotce?
— Nie wiem, podobno ulokowana jest.
— To ja wiem także, wtrącił Fichtencwajg, jest niewielka suma, całkiem dziesięć tysięcy.
— Dobrze umieszczona?
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.