rzymy szczupłe, biedne, ale kochające cię gronko rodzinne. Będziemy oboje z Czesławem pracowali, aby ci zapewnić wygody i spokojną starość.
— A ja? cóż ja biedna? jakąż wam dać mogę pomoc? Niedołężna i schorowana, ciężarem tylko jestem wam, moje dzieci.
— O! przepraszam... my darmo mamie pomocy nie damy, targować się będziemy o zapłatę.
— W jakiż sposób wynagrodzić was mogę?
— Musisz nas kochać... mateczko.
Radczyni rozpłakała się... objęła córkę za szyję i pocałunkami okrywała jej czoło...
— Dobre, poczciwe dziecko! — mówiła, — Bóg ci to wynagrodzi, ale gdzież Czesław, dlaczegoż nie ma go tutaj? zwykle o tej porze przychodzi.
— Od dziś nie będzie mógł przychodzić na obiady, moja mamo, dostał nową lekcyę.
— I znowuż lekcya! ten chłopiec zapracuje się doprawdy.
— Istotnie pomizerniał trochę, ale wierzy w swoje siły. Powiada że nie czuje zmęczenia. Zresztą tej lekcyi nie mógł nie przyjąć, mateczko, dom zamożny, zapłata stosunkowo dość duża. Wprawdzie daleko chodzić będzie musiał, aż na Wiejską, ale to nic nie szkodzi...
— Taki kawał!
— Przy ciągłej pracy siedzącej, umysłowej, taka przechadzka wyjdzie mu na zdrowie.
— Czy ja się spodziewałam, że was biedne moje dzieci, taki ciężki los czeka... Wyobrażałam sobie, że
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.