Była smutna, szara jesień.
Deszcz mżył od tygodnia, ulice i trotuary warszawskie oślizgły, domy wyglądały ponuro i brudno Nad żywą, ruchomą falą ludzką, która od wczesnego ranku aż do nocy późnej płynie a płynie po ulicach miasta, unosiły się parasole, przemokli doróżkarze kurczyli się na kozłach, posłańcy kryli się pod ścianami domów i w bramach.
Wieczór już zapadł, na ulicach płonęły latarnie, a z okien i wystaw sklepowych biło światło.
W lekkim dość paltocie, w czapce studenckiej, przez Krakowskie Przedmieście śpieszył Czesław. Szedł bardzo szybko wymijając zręcznie przechodniów. Doszedłszy do Kopernika zwrócił na lewo, przeszedł przez Aleksandryę, a potem dołem na Tamkę i zatrzymał się przed jednym z domów, niedaleko Dobrej ulicy.
Spojrzał na zegarek, była akurat siódma. Jednocześnie prawie z bramy wybiegła młoda osoba w okryciu, z pod którego żałobną czarną suknię było widać.