Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

zielony, a prawie czarny, co się koło kłody po ziemi rozpostarł.
I jego, niby tego Antosia, do którego przemawiała, zdjął żal wielki, aż krzyknął, obie ręce przed siebie wyciągnął, poskoczył ku niej i objął i całować chciał, ale ona, w jednem oka mrugnięciu zerwała się, pchnęła go silnie aż się pod trzecie drzewo zatoczył i furknęła niby ptak spłoszony, ku tej ścieżce, co się w pszenicznym łanie chowała.
Nie wyszło na dwa pacierze czasu, znów była na łączce pod olszyną, nad rzeczką pozłoconą od słonecznego zachodu.
Przed czworakiem niemowa stała i klasnęła w ręce, śmiejąc się i bełkocząc po swojemu. Pokazywała na drogę, którą Rafał odjechał, to znowu na las i przykładała ręce do piersi, jakby coś obiecując, albo przysięgając komu.
Rafałowa do izby wstąpiła, dała podwieczerek niemowie i znów poszła do owej olszyny i usiadła nad rzeczką, od zachodu słońca pozłoconą.
Przed pałacem, na schodkach kamiennych szlachta pozasiadała, bo jako przy święcie i wieczorze pogodnym, wszyscy mieli do pogawędki ochotę.
Zacharyasz z Piotrem o kłopotach gawędził, Milczkowa z Kundą znów o dzieciach, o ubiorach dyskurs miały, a Ignacy, że to światowy człowiek był i niejednej się sztuki między ludźmi nauczył, więc na harmonijce różne skoczne kawałki wygrywał, a dziewczęta, jedna drugą objąwszy, po dziedzińcu się kręciły.