i całkiem już wyszła z za boru, a za nią zaraz pokazała się druga, trzecia — i tak się schodziły do gromady, tak tuliły jedna do drugiej, jak krowy na pastwisku kiedy wilka spostrzegą.
Zbierały się w jedną gromadę, w jeden tłum, rosły, pchały się jedna na drugą — i mało im było zachodu, zajęły niebo aż po to miejsce, w którem na południe słońce najgoręcej piecze — i tego im niedość, zaczęły się pchać ku wschodowi, precz zasłaniając gwiazdy swojem cielskiem, coraz większą ciemność na świat rzucając, aż wreszcie opanowały całkowicie niebo, od letniego zachodu po wschód, od południa po północ, od samego szczytu tego modrego sklepienia, które Bóg miłosierny nad głowami naszemi zawiesił, aż do tych miejsc, gdzie niebo z ziemią się styka, gdzie się, podczas nocy pogodnych, gwiazdy z sosnami kumają.
Było to już koło północy, właśnie o tej porze, kiedy duchy pokutujące, upiory i wszelka siła nieczysta ma swoje panowanie nad światem, kiedy człowiek boi się szelestu gałęzi, psiego wycia, a sowiego hukania najbardziej.
Cichość i parność wielka panowała na ziemi, póki się te chmury po całem niebie nie rozlazły, póki nie pogasiły gwiazd wszystkich i miesiąca. Dopiero jak się już rozeszły, umocniły na niebie, zaczęło im być ciasno i poczęły mruczeć jak niedźwiedzie.
To mruczenie zrazu było przyciszone i ponure, jakby z dalekości wielkiej idące, a potem przybliżało się coraz bardziej, huczało głośniej, jakby się tam w górze co waliło, jakby się jakoweś góry wielkie za-
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.