Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

padały, wielkie wody wzbierały i wyskakiwały z swych koryt, jakby w lesie kto naraz wszystkie drzewa rąbał i obalał.
Huczało, turkotało, szumiało, wściekało się coś tam wysoko, a potem zaczęło po całem niebie ognistemi batami smagać wzdłuż i napoprzek, z jednego końca w drugi...
I pokazały się złociste węże i ślizgały się po chmurach, a za niemi ryk straszny szedł i łomot, co całą ziemią wstrząsał, w najodważniejszym człowieku dech wstrzymywał...
Wiatr się urwał zkądś, jak pies z łańcucha, i począł targać liście na drzewach, poszycie na dachach, wyć po kominach, hulać po drogach i piaskiem w oczy miotać.
Huk ziemią zdawał się wstrząsać, a smaganie ognistych batów nie ustawało. Już też się zdaleka w dwóch miejscach łuny od ognia zaświeciły i chudoba cała z dymem szła na marne, na płacz i żałość biednych ludzi.
W Latoszynie pozapalali światło przed obrazami, modlili się, aby Bóg klęskę odwrócił, tylko przed Rafałowym czworakiem, na progu, niemowa stała, zapatrzona w błyskawice. Nie straszyła jej burza, ani piorunowe ryki, owszem wyciągała ręce, śmiała się do tych ogni strasznych, do tych wężów co się rozigrały po niebie.
Chustka jej się z głowy zsunęła, czarne włosy rozsypały po ramionach i stała tak, śmiejąca się a stra-