— Toż w mojej stodole — rzekł Piotr.
— Głupie wy — ozwał się Zacharyasz. — Słoma Rafała tyle znaczy co i nic, mógł ją sobie dawno zabrać i stodoła Piotrowa także nic nie znaczy, bo podług zgody powinien był ja sprzątnąć i gdzieindziej przenieść, ale grunt jest mój, własny... prawdziwy grunt... a co na grunt padło, to do tego się należy, czyj grunt jest. Ja już nie takie sprawy widział i nie o takie kwestye się prawował. Każdy kawałek kodeksu w pamięci mam i w swojem prawie stoję. Grunt mój, pszczoły moje, a wy sobie idźcie z Bogiem i najścia domu, ani przestępu drogi nie róbcie, bo was przepędzę i zapozwę i sprocesuję do ostatniej nitki.
— A ja ci mego dobra nie dam!
— I ja nie dam!
— Widzicie ich — zawołała Kunda — jakie mądre... a najbardziej ten żydowski przyjaciel.. Rafałek kochany.
— Wam do mojego przyjacielstwa nic... ja z wami się nie kumał... szczeciną nie handlował.
— Ty sam jednej szczecinki nie wart.
— Ej-że, nie ujadaj!
— Boże miłosierny! — wołał nabożny Piotr — Boże miłosierny, oświeć ich! Nie kłóćmy się, bracia, chrześcianie, pogódźmy się, na co ma być pomsta i obraza Bozka? Wy sobie idźcie każdy do swojej chałupy, po dobroci, mnie pszczółki pozostawcie, abym je sobie wziął i będzie wszystko foremnie, porządnie, według prawdy, sprawiedliwości i sumienia...
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.