— Stul oto gębę lepiej! Nabożny! modli się pod figurą, a dyabła ma za skórę!
— Co? dyfamujesz mnie znowu... poczekaj!
I poczęli się wadzić z zajadłością wielką, a jeden na drugiego paskudnem słowem, niby kamieniem miotał. Czerwienili się jak buraki, to znowuż bledli niby ściany, dla zelżywości wielkiej i gniewu. I niedość im było siebie samych znieważać, ale lżyli ojców swoich, matki, dziadków. Całe familie poruszali z grobów i na tych co pomarli dawno, co spróchnieli już w świętej ziemi, co się w popiół i proch obrócili — na nieboszczykach, na sądzie Bozkim stojących, wieszali psy, pokutujące dusze znieważali słowem nieprzystojnem.
I ten gniew, ta złość, to zapamiętanie zwiększało się, kłębiło jako właśnie woda, co o wiośnie wezbrawszy, przelewa się z hukiem przez groble i szaleje...
Tak się spierali sąsiedzi nie o te pszczoliny marne, co jeszcze niewiadomo jakieby były i czyby się porządnie obsadzić dały, ale o większą rzecz — o szczęście... boć wiadomo nawet i dziecku, że jak pszczoły same do czyjego domostwa, czy do zabudowania przylecą, temu fortuna się śmieje, temu wszystko i drzwiami i oknami i kominem pchać się będzie. Temu zamierzenie każde się uda, pomyślenie spełni, robota opłaci, temu będzie przymnożenie i w dzieciach i w dobytku i w pieniądzach i we zbożu i w każdej rzeczy pomyślność, według tego jak sobie tylko sam upodoba.
A kto szczęścia nie pragnie? kto nie pożąda? kto do niego rąk nie wyciąga, jak dziecko do obwarzanka, dziewczyna do paciorków albo do wstążki czerwonej?
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.