Inszy poszedłby za niem, za tem szczęściem, przez ogień i wodę i siłęby z siebie ostatnią wydobył i strachby w sobie pokonał, jako ten co świętojańską nocą po kwitnącą paproć do boru idzie. Na upioryby się rzucał, na strachy, byle tylko kawałeczek chociaż tego szczęścia osiągnąć i dostać.
A tu ono samo przychodzi, samo się naprasza i jakby na urągowisko ludziom i na złość, takowe sobie miejsce obiera, że niewiadomo czyje jest i do kogo prawdziwie przyszło — do słomy, do budowli, czy do gruntu?
Aż pieli panowie bracia, aż pochrypli od krzyku, od jankoru wielkiego. Zazdrość świeciła im w oczach, wybuchała w słowie brzydkiem, a gdy już języki ustały zmordowane całkiem, gdy gardziele od krzyku zaschły, a złość do niepohamowania wezbrała, puścili pięście w ruch i powstała bitwa, że niech Bóg zachowa i broni! bitwa tem większa, bo i baby w nią się wdały, a wiadomo, że kobieta w takiej okazyi bywa zawzięta jak żyd w tańcu, a ponieważ podług rodzaju swego kobiecego nie bardzo w pięści i w ramieniu jest krzepka, tedy puszcza w ruch paznogcie i zęby, uczepi się człowieka jak pijawka, wkręci we włosy jak nietoperz, że ani się otrząśnij, ani odpędź, ani oderwij.
Cała hurma się do stodoły rzuciła, a zaś Piotr, jako właściciel, przed wierzejami stanął i otwierać nie dał.
— Nie macie prawa budowli mojej nachodzić! — wołał — nie macie prawa, psy jedne! zbójcy! grabieżniki!
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.