go żona śmiechem przywita, że szydzić z niego będzie i już sobie postanowił, że choćby niewiem co stać się miało, to jej tego śmiechu nie daruje... ale ona słowa nie rzekła.
Stała przy kominie, na którym się obiad gotował i całkiem była zatrudniona swoją robotą, a choć dobrze wiedziała co się w stodole stało, nie wszczynała o tem mowy.
— Józiu — spytał Hulajdusza, pokazując rękę na twarz swoją — widzisz ty?
— Widzę — odrzekła.
— Sąsiady! szelmy! chciwce! W mojej słomie pszczoły, a oni bunt zrobili, rozbój zrobili, cały rój zmizerowali... ale ja im tego nie podaruję!... ja potańcuję z nimi po sądach, że popamiętają całe życie, cygany! szachraje! grabieżce!...
Ona, nic nie mówiąc, wyszła z izby, przyniosła świeżej ziemi w skorupie i postawiła przed mężem.
— Co to? — spytał.
— Ziemia... przyłóż sobie do gęby, to ci stęchnie....
Rafał szmyrgnął skorupę pod piec, aż się w drobny maczek rozbiła, zaklął całem piekłem i poszedł do starej karczmy, do Mordka.