Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

budowlach, po korytach studziennych, ale bydło chodziło jeszcze po polu i po lesie i owce żywiły się jak najlepiej po ścierniskach.
Drzewina trochę posmutniała, potraciła listki, które wiatr obdzierał, ale ludzie mogli w polu robić, orka szła jak należy, a po polach wlokły się białe nici babiego lata.
Naród bardziej czasowy o takiej porze jest, do sprzedania zboża nie braknie, a po miasteczkach jarmarki się zaczynają, żydy poczynają latać jak oparzone za kupnem.
W Latoszynie już na gwałt zboże młócili; Zacharyasz na maszynie, którą po dziedzicach dawnych kupił, a inni staroświeckim obyczajem, na cepy, paru chłopów ze wsi przynająwszy.
Zboże sypało dobrze, rok pomyślny był, gospodarzom serce rosło z uciechy, bo też i mieli się z czego cieszyć. Zboża było huk; tylko młócić na gwałt w wory sypać, a żydziskom odstawiać.
Codziennie też, od samego rana, rozlegał się stukot po stodołach, młócili ludzie z forsą, po trzech i po czterech na jednym toku, a zboże stało w dobrej cenie.
W miasteczkach, po całej okolicy rozpoczynały się jarmarki, sławne doroczne jarmarki; w jednem we wtorek po świętym Szymonie, wspaniały jarmark, na który szewcy aż z za Lublina, a kożuszniki z Sokołowa zjeżdżają; gdzieindziej znów w środę przed świętym Marcinem, jarmark, na którym bednarskich statków zatrzęsienie. Sławny jarmark! a tu znowuż, a owdzie — po św. Janie Kantym, po św. Rafale, po