ła. Gdy mówił, patrzyła na niego spokojnie, ale chłodno całkiem i albo bąknęła jakie słówko, albo najczęściej wcale nic nie rzekła.
Tak czy siak, zarobił czy stracił, wszystko to jedno dla niej było.
Nawet sąsiedzi zauważyli, że dziwna w tej kobiecie nastała odmiana.
Od niejakiego czasu głosu jej prawie nikt nie słyszał, stroniła od ludzi, nie przystawała, jak to w kobiecym obyczaju jest, na pogawędkę, a choćby i najciekawszego co opowiadać, nie słuchała, nie odwróciła nawet głowy w tę stronę.
Pracownica wielka, wciąż zatrudniona była robotą, ani jednej chwili spoczynku sobie nie dając; wstawała dobrze przed świtem, kładła się koło północy.
Sąsiedzi lipowiccy jeszcze, co znali Rafałowę dawniej, wiedzieli, że ją nieraz mankolia napada osobliwa, więc i nie dziwili się bardzo tej odmianie.
Smutna, to i smutna, mówili, bo już jej widać pisane tak z rodu, żeby smutna była; ale Mordko, który Rafałów nie tak dawno poznał, nie mógł sobie na żaden sposób tego wytłómaczyć.
Nieraz bywało, przyszedłszy do czworaka, nachyli się Rafałowi do ucha i o różnych przebiegach i spekulacyach mu gada, a tymczasem oczy swoje biegające po izbie puści i choć niby nie patrzy, nie przygląda się, a przecież wszystko widzi... każdy zakątek spenetruje.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.