— Zleź-no, Mordka — rzekł — poszukaj parę kamieni, bo już ja znam teraz tutejszy obyczaj.
Mordka zszedł, kamieni kilka z ziemi zebrał i wrzucając je na furę, rzekł:
— Na moje sumienie, to jest bardzo dobry obyczaj.
— Et, głupiś ty — odpowiedział Rafał.
— Za co ja mam być głupi?
— Bo powiadasz, że obyczaj dobry, a tymczasem, choć każdy co przyjedzie, musi parę kamieni dać, miasto przecie od założenia swego bruku nie widziało, a jak słoty nastaną, to się można na środku ulicy z koniem i z wozem utopić.
— To swoja rzecz! gdzie jegomość widział suche miasto? Co to ludziom szkodzi, że przywiozą parę kamieni, a żydki mają wygodę... jak któremu wypadnie dom stawiać, to materyału na podmurówkę nie kupi.
— A niech ich marności! — zaklął Rafał, ale Mordko już tego przekleństwa nie słyszał.
Jak szczupak, wyskoczywszy z sieci, pluśnie wnet w wodę i pogrąży się na samo dno, tak i Mordko, znalazłszy się w miasteczku, skoczył z fury i wpadł w tłum, między szwargoczących żydów, między wozy, stragany.
Wywijał się wśród fur, ludzi, ryczącego bydła. To przycupnął, to przysiadł, to się prawie że pod kołami prześliznął, zanurzył się w tłumie, że go i całkiem widać nie było, aliści wnet, już na drugim końcu rynku się wychyla, wrzeszczy, szwargocze, szachruje.
I prawie że wydziwić się nie można, jakie sposoby
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.