— Panie prezydencie!
— Cichać! ja powiem — odezwał się jeden z pijanych łyków.
— Dobrze, niech Baranek mówi — rzekł burmistrz.
— Baranek, Baranek, gadaj! — zawołało kilka głosów.
— Wielmożny prezydencie, to było tak: Ja miałem na jarmarku krowę, pewnie wielmożny prezydent ją znał... ta graniasta, z przyłamanym rogiem...
— To nie należy do rzeczy.
— Właśnie należy, bo już na szczęt mleka nie chciała dawać... tak oto moja żona powiada: sprzedaj, a ja powiadam: dobrze. I tak się stało.
— Ale ty mów o tej oto kobiecie, ale nie o krowie, niech ją licho weźmie!
— Wzięło, prezydencie wielmożny dobrodzieju, wzięło, jak mi Bóg miły. Żydy kupiły od jednego słowa.
— Cóż dalej?
— A dalej, wielmożny prezydencie, poszliśmy na litkup i wypiliśmy jeno po trzy.
— Czy ty będziesz mówił o rzeczy?
— Prawda, zełgałem! Wielmożny prezydent ma dobre oko, przed wielmożnym prezydentem trzeba, jak przed księdzem na świętej spowiedzi, prawdę mówić, bo zaraz po oczach wielmożny prezydent pozna.
— Więc mów prawdę, tylko prędzej!
— Cała prawda w tem, panie prezydencie dobrodzieju nasz i ojcze całego miasta! jeżeli kłamię choć
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.