Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

tury był takiej, że choćby mu kto nawet na ogon nastąpił, to nie szczeknął, ale owszem łasił się jeszcze.
Ma się rozumieć, że do nocy, do pilnowania, a choćby i do bydła, łajdak to był pies, ostatniego gatunku, ale za to do myśliwstwa pierwszy numer; żeby zając nie wiem jak kluczował, on go, niby ten piesek, wnet wytropił i zaraz swoim płaczącym głosem lamentował, aż się po całym boru rozlegało.
Rafał wszelako nie zawsze ze psem chodził. Lepiej mu się podobało samopas, nocą, po śniegu, gdy miesiąc przyświecał, pod lasem zasiadać i na wychodnego czekać. Jako mrukowaty a posępny z natury, po nocach włóczyć się lubił, a szum leśny był mu jako granie najmilsze. Prócz tego miał on w tem i inną swoją spekulacyę.
Do latoszyńskiego lasu hrabski bór przytykał, a w nim zwierzyny moc, bo hrabia wielki swój ambit w tem miał, żeby po jego lasach sarny i rogacze jak barany chodziły. Zawsze na zimową porę kazał w lesie kopce siana stawiać, a strzelać pod wielką karą zabraniał, więc też stworzenie mnożyło się, jak bydełko u dobrego gospodarza w oborze i było go dość, tak że panowie z dalekich stron raz do roku na polowanie tu zjeżdżali i wydziwić się nie mogli onemu przemnożeniu zwierza leśnego.
Rafał dobrze o tem wiedział, a i to także wiedział, że kozioł albo sarna, granic nie zna, z geometrami nie gada, na kopcach się nie rozumie, a jak jej się pić zechce, czy skoro sobie do obchodu swego jaką ścieżkę obierze, to nie pyta, czy grunt hrabski jest,